Powtórzmy: przy podjęciu życia monastycznego i złożeniu ślubów najważniejszy jest dla nas przykład Chrystusa Pana. Była tu już mowa o posłuszeństwie Syna, które jest tak pięknie opisywane w Nowym Testamencie, więc tylko przypomnijmy, że naśladując ten Boży przykład w ludzkim życiu, musimy go podzielić na aspekty. Głównych aspektów wyodrębniono trzy, które przywykliśmy nazywać radami ewangelicznymi; tzn. czystość, ubóstwo i posłuszeństwo.
„Jezus czysty”, znaczy absolutnie wolny od wszelkich ludzkich komplikacji, przywiązań, podziałów. Jest dlatego czysty, że jest właśnie wolny i należący tylko do Ojca. Całkowicie do Ojca i nie związany z nikim na świecie w sposób wyłączny. To oczywiście kojarzy się ze sprawą kontaktu i stosunku mężczyzny i kobiety, dlatego, że ten związek jest w jakiś sposób jednak wyłączny. Nawet związek między dziećmi a rodzicami nie jest aż tak wyłączny, bo rodziców ma się dwoje, nie jedno, a dzieci też można mieć całe mnóstwo, a nie tylko jedno. Natomiast związek mężczyzny i kobiety, który w planach Bożych został stworzony po to, żeby z niego wyprowadzać nowe potomstwo, jest jeden do jeden, osoba do osoby, całkowicie wyłączny; i takiego związku z żadnym człowiekiem, z żadną ludzką osobą Jezus na świecie, na ziemi będąc, nie zawarł. To nie jest oczywiście żadne potępienie małżeństwa; wielka to i piękna rzecz, związek mężczyzny i kobiety, ale znowu sprawa ma różne aspekty. Z jednej strony jest dobra i bardzo piękna, i zaplanowana przez Boga, a nie wymyślona przez nas. Z drugiej strony podlega straszliwym nadużyciom; może bardziej niż cokolwiek innego na świecie, właśnie ona podlega nadużyciom, jakiemuś strasznemu zdegradowaniu człowieka przez człowieka.
Tymi nadużyciami są nie tylko jakieś grzechy przeciwko przykazaniom Bożym, jakieś nienaturalne stosunki i tak dalej. Takim niebezpieczeństwem jest także postawienie drugiego człowieka na miejscu należnym Bogu. Tak jakby już w ogóle Boga nie było. Znałam taką panią, która niesłychanie kochała swojego męża, i przez całe życie drżała tylko, co będzie, jeśli on przed nią umrze i ona zostanie wdową. Była bardzo pobożna, ale tak, że na samym Panu Bogu chyba jej nie zależało, natomiast zależało jej na tym, żeby Bóg, który przecież jest już taki, że cały czas coś odbiera człowiekowi, nie zabrał jej tego męża. No i tak żyła jakieś lat 50, po czym umarła. A on się z drugą ożenił. Nie została wdową, to na pewno; ale miałam takie wrażenie, że ona jednak stawiała męża na miejscu pierwszym, które się należy tylko Bogu. To zresztą można robić na rozmaite sposoby. Więc żeby uniknąć wszelkich takich powiązań, żeby oddać Bogu całe swoje serce, nie wykrawając jakiegoś specjalnego kawałka dla nikogo, istnieje opcja zwana „czystością”. Oczywiście pozostaje dla nas obowiązek braterskiej miłości do swoich bliźnich, swojego otoczenia; a jest kogo kochać, nawet kiedy się żyje w celibacie. Ten obowiązek pozostaje. Ale żeby uniknąć trudności i żeby wybrać Boga jak najwyraźniej ponad absolutnie wszystko, istnieje możliwość taka. Nie nakaz, ale rada, możliwość; rada bardzo wyraźnie udzielona przez św. Pawła, ale właśnie tylko jako rada: żeby pozostać w czystości do końca życia. To jest jakieś odrzucenie, powiedzmy, pewnych rzeczy, które są całkiem dobre, i całkiem miłe, i radosne, i szczęśliwe itd., jak na przykład posiadanie swojego potomstwa. Ale to jest odrzucenie nie po to, żeby coś odrzucić, tylko po to, żeby coś innego tym wyraźniej wybrać: żeby tym mocniej wybrać Boga. Zawsze trzeba pamiętać: odrzucenie dla odrzucenia, o cokolwiek by chodziło, nie ma sensu. Nie ma sensu odrzucać dla odrzucania, bo po co? Nawet jeżeli by to miało być dla jakiegoś doskonalenia siebie, to jest jednak w wielu wypadkach za mały cel, żeby było warto. Natomiast dla Boga warto, tak, ale wtedy to jest wybór. To tak jest jak kiedy człowiek na przykład wybiera w restauracji jakieś danie; nie może zjeść wszystkiego, musi wybrać jedno. Otóż po naszym wyborze to zwykle ludzie przychodzą i pytają: „ A czy siostrze nie żal tego, a tamtego? A owego? A siostra nie może iść do sklepu lodów sobie kupić?” (A to mi rzeczywiście straszna strata…) „A siostra nie może sama sobie iść do kina, a siostra nie może tego, nie może tamtego” – ludzie kochani! Czy tu jest za czym płakać….? Nasza ofiara, to, co my uważamy za ofiarę, i tak jest jeszcze niczym wobec tego daru Bożego, który otrzymujemy. Ale jednak, jeżeli się idzie jakąś drogą, to trzeba iść nią konsekwentnie, to na pewno. To w sprawie ślubu czystości.
Natomiast w sprawie ubóstwa monastycznego, zakonnego, w ogóle ubóstwa Bogu ofiarowanego. Tu znowu jest element walki i element radości. Tajemnice bolesne i tajemnice radosne, i chwalebne. Oczywiście, że jakieś minimum tego, co nam konieczne, musimy mieć, bo inaczej byśmy się zagłodziły, albo rozchorowały się od mrozu. To trzeba zachować, ponieważ tak Pan Bóg kazał: żeby żyć musimy jeść. Więc jeżeli nie chcemy popełnić wręcz samobójstwa, to coś musimy jeść, w coś się ubierać, gdzieś też mieszkać. Ubóstwo nie oznacza, że trzeba wszystko w ogóle odrzucić. Nawet mnisi dżeińscy w Indiach, którzy chodzą zupełnie nago, bo nie chcą posiadać odzieży – nawet oni coś jednak muszą jeść i gdzieś muszą się na noc schować, żeby nie zamarznąć. Mają więc przynajmniej klasztory, chociaż odzieży nie mają.
Zawsze oczywiście jest kwestia, co jest koniecznym minimum, a co nie jest. W każdej kulturze, w każdym punkcie Ziemi; bo przecież dużo zależy od tego, czy mieszkamy w ciepłych krajach, czy w zimnych, albo w „klimacie umiarkowanym” jak mówi nasze Reguła; a także, w jakim otoczeniu, i jakie jest nasze dziedzictwo fizyczno-kulturowe. W każdym środowisku jest jakieś minimum i ono jest bardzo realne. Nikt nie będzie na przykład próbował w krajach podbiegunowych żyć z dnia na dzień, bez robienia zapasów, tak jak miliony ludzi żyją w Afryce i żyją nieraz długo! Pamiętam piękną scenę ze wspomnień jakiegoś misjonarza, któremu betoniarka chodziła i konieczne było wylać beton na miejsce, ale ponieważ to było koło południa, nie mógł za żadną cenę zdobyć do tej roboty żadnego tubylca. Wszyscy spali, nawet obudzić ich było trudno; któryś otworzył jedno oko i powiedział, że jadł już dzisiaj i więcej zarobić nie potrzebuje. Rozumiecie: zarobił na swoje dzisiejsze utrzymanie, swoje i ewentualnie rodziny, zjedli i poszli spać, bo jest akurat pora południowa i przecież tylko wariat chodziłby w południe na nogach zamiast leżeć, kiedy jest upał… Tak można żyć w krajach tropikalnych, ale nie w klimacie zimnym, w którym oczywistym obowiązkiem jest zrobić latem zapasy na zimę. Więc nie można przenosić tego, co jest możliwością, co jest minimum w jednym kraju, na drugi. Nawet karmelitanki bose nie mogą chodzić w samych sandałkach zimą w Norwegii, tylko dlatego, że mogła to robić w Hiszpanii ich założycielka. Każda kultura, każde środowisko musi sobie jakieś takie minimum ustalić. I teraz – tu dopiero zaczyna się kłopot: jak to wymierzyć, żeby z jednej strony nie ciągnąć do siebie tego, co nam nie jest rzeczywiście koniecznie potrzebne, a z drugiej strony zapewnić wspólnocie to, co potrzebne do życia, potrzebne do pracy, potrzebne do obowiązków, które mamy spełnić.
Więc ubóstwo na ziemi, to jest właśnie to poprzestanie na koniecznym minimum. I tu mamy przykład Chrystusa Pana, który najpierw wybrał sobie jako środowisko najuboższą warstwę społeczną, stan rzemieślnika wiejskiego i napracował się na pewno za to nędzne utrzymanie, tak jak wszyscy w Jego środowisku; później zaś na czas działalności publicznej podjął życie wędrownego kaznodziei, bez własnego domu ani żadnych trwałych źródeł utrzymania, właściwie żyjącego z łaski. Przez kilka lat tak właśnie. Bo nie miał warsztatu żadnego, nie miał czym zarobić, nie miał oczywiście żadnych pieniędzy w banku, z których by mógł żyć. Więc żył po prostu z tego, co im dano; tak, że nawet kiedyś sam powiedział, że domu nie ma. Był owszem Jego rodzinny dom w Nazarecie, ale przecież nie mógł tam codziennie nocować, kiedy uczył w Judei albo chodził gdzieś dalej po Galilei. W zasadzie więc żył jak bezdomny. Jak gość, jak przybysz na obczyźnie. To wszystko jest dla nas wzorem i nauką, na miarę oczywiście naszych możliwości. Jego ubóstwo było jednym z wielu sposobów pokazania, że skarbem dla Niego jest Ojciec i tylko Ojciec. I to jest wzór postawy serca także dla nas, niezależnie od tego, jaką konkretną formę może przybrać, tu i teraz, nasza rezygnacja z dóbr ziemskich.
Był taki czas w historii Kościoła, mianowicie w wiekach XIII i XIV, kiedy usiłowano faktyczne ubóstwo Chrystusa określić według nowo urobionych pojęć kościelnych i ogłosić (nawet jako dogmat!), że Syn Boży na ziemi żył bez prawa własności do czegokolwiek. W przekładzie na codzienny język znaczyłoby to, że o niczym nie miał prawa powiedzieć „moje” ani ani o losie tego czegoś zdecydować. Ta kontrowersja miała oczywiście drugie dno: nowo powstałe zakony żebracze usiłowały udowodnić, że tylko one są prawdziwymi naśladowcami Chrystusa, skoro nie mają środków utrzymania i muszą wszystkiego oczekiwać od dobroczyńców; zakony starsze, a więc monastyczne lub kanonicze, usiłowały bronić swojego zbiorowego posiadania pól i warsztatów. Spór wygasł w wieku XV, częściowo dlatego, że wszystkie w ogóle klasztory, nawet i te, które zakładały życie z jałmużny, miały już wtedy jakieś zwyczajowo przynajmniej zabezpieczone źródła utrzymania, a częściowo dlatego, że wszystkie w ogóle przeżywały właśnie fazę trudności.
Nie mając już więc kłopotu ze sporem o legalne aspekty ubóstwa Chrystusa, musimy jednak wciąż pamiętać, że było ono faktyczne i domaga się naszego naśladownictwa, tak samo jak Jego stałość, czystość i posłuszeństwo. To wszystko razem składa się na nasze życie monastyczne; to naśladowanie Pana jest przedmiotem (i zarazem skutkiem) naszego nawrócenia się od egoizmu do ofiary z siebie złożonej Bogu. Oczywiście to nawrócenie zabiera całe życie, tego się nie robi jedną decyzją. To jest jak kroplomierz, tu pada kropelka po kropelce. Ale jednak trzeba w tę stronę dążyć. A życie monastyczne to owoc naszego nawrócenia. Sięga ono do przykładu Chrystusa, który nie wahając się absolutnie, ofiarowywał Bogu swoją czystość, i swoje posłuszeństwo, i ubóstwo, i który trwał w tym zamiarze. Różnica jest ta, że On nie potrzebował nawrócenia, a my musimy się nawracać, żeby iść za Nim.
Znana jest książka bł. Kolumby Marmiona „Chrystus, ideał mnicha”. Z tą książką był pewien kłopot. Tłumaczył ją na polski w latach międzywojennych pewien znany jezuita, który jak wszyscy ówcześni czytelnicy (bo ojciec Marmion był bardzo wziętym wtedy autorem) zachwycił się książką, ale nie mógł tego przełknąć, jak Chrystus mógłby być ideałem akurat mnicha, „tylko” mnicha. I starannie wyjaśnił w przekładzie, że nie tylko… Nawet tytuł zmodyfikował, pisząc „zakonnika”, nie „mnicha”. Tymczasem Marmion nigdzie nie napisał, że tylko mnicha; on po prostu napisał książkę o tym, w jaki sposób Chrystus jest wzorem akurat dla mnichów: wybrał jeden z aspektów świętości naszego Pana. Jednym z aspektów Jego świętości jest to, w jaki sposób On może zostać uznany ideałem ludzi, którzy od Niego samego otrzymali powołanie monastyczne. Osobną książkę można by napisać o tym, w jaki sposób Chrystus jest, bo faktycznie jest, przykładem na przykład dla duszpasterza, kaznodziei, apostoła… dominikanina, jezuity… (Faktycznie zresztą ojciec Marmion napisał także książkę „Chrystus wzorem kapłana”, ale to później.) Ale ten tłumacz robił, co mógł, żeby nie było „mnicha”, tylko „zakonnik”; i dał długi przypis, żeby wykazać, że to było ze strony autora zacieśnianie sprawy, bo nie tylko mnisi się liczą, ale i inni zakonnicy też…
Mimo jednak całego tego nieporozumienia Chrystus jest i pozostaje ideałem także mnicha, i nas (jak Marmiona) ten właśnie aspekt obchodzi. A jest tym przykładem przez swoją postawę wobec Ojca. I tę postawę my powinnyśmy znać, na ile to dla ludzi możliwe; rozważać ją, na ile to leży w naszych siłach. I ta postawa Jego wobec Ojca jest właśnie ideałem mnicha, bo jest ideałem niezależnie od tego, jakie kto otrzymał powołanie konkretne: w jaki sposób ma żyć, przy kim ma żyć, w jakim otoczeniu, w jakiej pracy itd. To jest wszystko kwestia miłości Chrystusa do Ojca, w którą to miłość On nas wciąga i którą możemy realizować przez przyjęcie tego właśnie powołania, które dostaliśmy.
Fragment książki Nasze śluby
Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.
Fot. Marcin Marecik / Na zdjęciu: Mandylion / Oblicze Chrystusa. Fragment polichromii z kaplicy Opactwa Benedyktynów w Tyńcu. Autor polichromii: Michał Szwarc.
Jeśli zainteresował Cię nasz materiał, mamy dla Ciebie propozycję! Możesz otrzymywać raz w tygodniu, w sobotę o 19:00, e-mail z najnowszymi artykułami z portalu cspb.pl. Wystarczy, że zapiszesz się do naszych powiadomień poniżej...
Chcesz być na bieżąco z najnowszymi artykułami, informacjami dotyczącymi projektu "Filokalia" oraz nowościami wydawniczymi? Jeśli tak, zapraszamy do odwiedzenia strony internetowej, gdzie znajdziesz formularze do zapisu na nasze newslettery.
Czytelnicy i słuchacze naszych materiałów dostępnych w księgarni internetowej, na stronie cspb.pl, kanale YouTube oraz innych platformach podcastowych mogą być zainteresowani, w jaki sposób mogą nas wesprzeć. Od jakiegoś czasu istnieje społeczność darczyńców, którzy aktywnie i regularnie wspierają nasze działania.
To jest tylko pewna propozycja, możliwość wsparcia — jeżeli uważasz, że to, co robimy, jest wartościowe i chcesz dołączyć do darczyńców, od teraz masz taką możliwość. Z góry dziękujemy za każde wsparcie!